Poniedziałek wolny od pracy zmobilizował nas do kolejnej wędrówki i tym razem wybór padł na trzeci najwyższy szczyt gór Wicklow- Tonelagee (817m), która z irlandzkiego Tóin le Gaoith znaczy ni mniej, ni więcej a „tyłkiem do wiatru”! 🙂
W tym miejscu, w samym sercu gór Wicklow leży, no właśnie… serce, a raczej jezioro Ouler, które kształtem przypomina serce. Cóż za romantyczne miejsce!
Wędrówkę zaczęliśmy od pełnego już o tej godzinie parkingu Glenmacnass, gdzie przyodziawszy górskie buty i stuptuty ruszyliśmy przed siebie, wzdłuż rzeki Glenmacnass. Idąc zgodnie z mapą przekroczyliśmy rzekę i zaczęliśmy się pomału wspinać i tu zorientowaliśmy się, że nie ma oznaczonego szlaku, trzeba iść mokrą, błotnistą ścieżką, więc ułatwialiśmy sobie wędrówkę idąc po wrzosie, który skrywał sporo niespodzianek w postaci dziur wypełnionych błotem w które co i raz wpadaliśmy po kolana. Normalnie ubaw po pachy…
Po godzince marszu, który przypominał trochę chodzenie po polu minowym, zaczęliśmy dostrzegać jezioro. Z początku wyglądało zwyczajnie, ale im wyżej się wspinaliśmy, tym bardziej przypominało ogromne serce.
Po niecałych dwóch godzinach od wymarszu, wspięliśmy się na szczyt skąd roztaczał się przepiękny widok na całe góry Wicklow! Podobno w ładną pogodę można nawet dostrzec góry w Walii! Podobno…
Idąc grzbietem góry doszliśmy do kamiennego pomnika, płaskiego kamienia z wyrzeźbionym krzyżem. Tu zrobiliśmy sobie krótką przerwę na czekoladę i napawanie się widokiem olbrzymiego serca.
Trochę żałowałam, że nie przyjechaliśmy tu we wrześniu, kiedy kwitną wrzosy, bo jezioro w otoczeniu fioletowych wzgórz byłoby scenerią dużo bardziej romantyczną niż ta z filmu „P.S.Kocham Cię”, którą notabene kręcili kilka kilometrów dalej.
Pomału się ściemniało, a nas czekał jeszcze 4 kilometrowy spacer w dół. I jak dobrze przewidzieliśmy, dużo trudniejszy ze względu na śliskie, błotniste zejście. Musieliśmy nieco zwolnić, bo opcja szybkiego zjechania w dół na czterech literach, nie wchodziła w grę.
Zrównawszy się z poziomem jeziora, marząc o rozgrzewającym „hot whiskey” przyspieszyliśmy i chyba było nam już wszystko jedno czy wdepniemy w błoto, czy nie, nasze stopy pomimo górskich butów i tak były już mokre.
Pędziliśmy przed siebie, potykając się o wrzos, aż w końcu dotarliśmy do rzeki Glenmacnass, która kierowała nas pomału w stronę auta. Trzeba było jeszcze przedrzeć się przez nurt, który momentami porywisty, utrudniał zadanie. Z pomocą przyszła grupka turystów, którzy podobnie jak my zmierzali na parking. Ostatnie metry pokonaliśmy niczym na skrzydłach, ba, w samochodzie czekały na nas suche buty!
Udało się!
8 kilometrowy szlak zajął nam 4 godziny i mimo trudu wspinaczki, błota, wody w butach, zdecydowanie było warto!
Ps. jakbym była facetem, to pewnie byłoby to idealne miejsce na zaręczyny, ale to tak na marginesie… 😉