W moje urodziny Łukasz obudził mnie o poranku i obwieścił, że jedziemy na wycieczkę! Cudnie!
Ale o tym dokąd jedziemy dowiedziałam się dopiero w okolicach Galway gdy skręciliśmy na malutkie lotnisko skąd lokalne linie lotnicze Aer Arann latają na wszystkie trzy wyspy Aran.
My wybraliśmy się na największą z nich – Inishmore, która liczy 13 km długości i 3 km szerokości. Nie za duża, dlatego też po zameldowaniu w hotelu postanowiliśmy przemierzyć wyspę rowerem! I zdaje się, że jest to najlepszy sposób na zwiedzenie wyspy, zresztą samych wypożyczali rowerów jest dość dużo.
Wyspa, podobnie jak dwie pozostałe, powstała z podwodnych wapiennych skał, dlatego od lat mieszkańcy, którzy zajmują się rolnictwem muszą sami stworzyć odpowiednie podłoże poprzez dość żmudny proces jakim jest pokrywanie nagich skał piachem i wodorostami. Poza rolnictwem, głównym zajęciem tutejszej ludności jest rybołówstwo, wyrób tradycyjnych swetrów oraz obsługa turystów, których z każdym rokiem przybywa. Naszą uwagę zwrócił ciągle obecny język irlandzki, którym posługują się wszyscy mieszkańcy wysp Aran!
Wycieczkę rowerową zaczęliśmy od głównej atrakcji Inishmore, czyli kamiennego półokrągłego fortu Dun Aenghus, leżącego na skraju 90 metrowego klifu. Podobno jest to najstarszy taki fort w zachodniej Europie, a liczy około 2000 lat!
Następnie pojechaliśmy na zachodni kraniec wyspy do miejsca zwanego „Siedem Kościołów”, chociaż tak na prawdę znajdują się tam ruiny dwóch z nich.
Ponieważ chcieliśmy zobaczyć wschodni kraniec wyspy, to czym prędzej wybraliśmy się w odwrotnym kierunku. Widoki które nam towarzyszyły, zapierały dech w piersi!
Zatrzymaliśmy się na chwilę na starym, dość zaniedbanym, ale też niezwykle tajemniczym cmentarzu.
Łukasz odkrył na mapie, którą dostaliśmy w wypożyczalni rowerów, że na wschodnim krańcu wyspy znajduje się miejsce zwane Puffing Hole, a ja sądząc, że to nazwa pochodząca od Puffin, czyli maskonura (przeurocze ptaszki, które już od dawna chciałam zobaczyć na żywo!) przeciągnęłam go przez niezliczoną ilość murków, aby dotrzeć na Ocean.
Oczywiście po 20 minutach wędrówki żadnych maskonurów nie spotkaliśmy…
Pomału się ochładzało i nadciągały deszczowe chmury, więc zawróciliśmy do Kilronan do hotelu.
Zmęczeni, ale też wygłodniali, udaliśmy się do pobliskiej restauracji na rozgrzewającą i jedną z naszych ulubionych zup – seafood chowder. Ta okazała się nieziemska i tak sycącą, że nie daliśmy rady dokończyć drugiego dania.
Nasza wędrówka nie byłaby kompletna, gdybyśmy nie udali się także do miejscowego pubu! A że mnie dopadło przeziębienie, zresztą Łukasz nie czuł się lepiej, to poprzestaliśmy na „hot whiskey” i to nie jednym…
Rano, po śniadaniu mieliśmy rejs powrotny, tym razem promem… i mimo, że już kilka razy pływaliśmy po otwartych wodach, to tym razem fale były tak silne, że dla mnie te 45 minut podróży były katorgą… Łukasz za to miał ze mnie niezły ubaw.
Udało nam się złapać autobus z portu i kierowca zgodził się wysadzić nas na skrzyżowaniu z drogą odchodzącą na lotnisko.
W tym miejscu naszą uwagę zwrócił niezwykle charakterystyczny budynek tutejszego kowala.
Weszliśmy do środka i udało nam się zamienić kilka słów z właścicielem.
Otóż zawód ten wykonują z pokolenia na pokolenie już o 150 lat! Niezwykłe, ręcznie robione przedmioty cieszą się niestety coraz mniejszym zainteresowaniem ze względu na ciągle poszerzający i napływający rynek ze wschodu. A szkoda, bo w dzisiejszych czasach rękodzieło poprzez swoją oryginalność powinno być docenione!
Pogoda niestety się pogarszała, a samochód nieco odmawiał nam posłuszeństwa, więc pomału wróciliśmy poprzez Galway do Dublina…
To były niezwykłe urodziny, ale też druga rocznica naszych zaręczyn… aż nie mogę się doczekać, gdzie Łukasz zabierze nas w przyszłym roku!