Wpis ten dedykuję moim – naszym kochanym Rodzicom :*
Długo tu nie zaglądaliśmy, ale też nie było o czym pisać, bo przez ostatnie tygodnie nasze auto postanowiło się co i raz buntować i trzeba mu było powymieniać bebechy, więc chcąc nie chcąc byliśmy uziemnieni.
Pogoda też nie sprzyjała do dalszych wędrówek, więc ostatnie weekendy spędziliśmy na sprzątaniu domu, zakupach i gotowaniu, czyli nuda.
Jakby nie patrzeć, dla niektórych jest to okazja do odpoczynku, ale ja dusiłam się w domu i potrzebowałam odrobiny przygody. Dlatego przez ostatnie tygodnie wyczekiwałam przyjazdu moich rodziców, którzy postanowili nas odwiedzić, co prawda tylko na weekend, ale zawsze. Oni też winni byli mojej udręki w domu, gdyż zarazili mnie chęcią do odkrywania nowego, do podróżowania.
Był to ich drugi raz na Zielonej Wyspie, więc tym razem postanowiliśmy zabrać ich na zachodnie wybrzeże, gdyż Dublin i okolice przedreptali już na wskroś i znają je lepiej od nas… przynajmniej tak twierdzą… 🙂
Zatem wybraliśmy się do jednej z wizytówek Irlandii- na klify Moher, chociaż na mojej liście miejsc „must see” w Irlandii plasują się one pod koniec dziesiątki. Zdecydowanie bardziej ciekawe są klify Slieve League, ale na dojazd i przemierzenie ich potrzeba znacznie więcej czasu.
Niemniej uważam, że Mohery trzeba zobaczyć, zresztą to właśnie tu zabrał mnie Łukasz w moje pierwsze urodziny w Irlandii.
Tak więc w sobotni poranek, w strugach lejącego deszczu udaliśmy się autostradą w kierunku Galway. Po drodze zaczęły docierać do nas informacje o kiepskiej pogodzie na zachodzie i było całkiem możliwe , że klify będą zamknięte dla zwiedzających. Ale nie traciliśmy nadziei.
Z Galway na klify prowadzą dwie drogi, jedna wzdłuż Oceanu, druga dalej w głębi lądu. My wybraliśmy tę drugą, która dostarczała ciekawych widoków, choć uważam, że pierwsza-Wild Atlantic Way jest o niebo piękniejsza. Jadąc N67 mija się zjazd do jaskini Ailwee Cave i według opowieści znajomych Irlandczyków jest to jedna z ciekawszych jaskiń i warto ją zobaczyć, niestety tego dnia nie mieliśmy na to czasu, ale co się odwlecze…
Po niekończącej się ilości mijanych pagórków i zakrętów, dojechaliśmy w końcu na klify Moher i uffff… otwarte!
Cena bez zmian, 6 € od osoby. Pisałam już o klifach, więc nie ma sensu się powtarzać (https://naszawedrowka.com/2014/04/10/cliffs-of-moher-co-clare-czyli-urodzinowe-560-km/)
Jednak muszę przyznać, że tym razem było bardziej ekstremalnie! Nie bez powodu dzień wcześniej były niedostępne do zwiedzania. Wiatr wiał z taką prędkością, że ciężko było utrzymać równowagę.
Pierwsze co zaobserwowaliśmy to olbrzymi wir piany, który na naszych oczach wbił się wysoko w powietrze, dużo powyżej klifów, czyli ponad 214 metrów!
Odbiliśmy w prawo do wieży O’Brien, gdzie napotkaliśmy kolejne ciekawe zjawisko. Otóż spływająca deszczówka, tworząca wodospady, poprzez silny wiatr była unoszona do góry i robiła swojego rodzaju koło opadając zaraz nad przejściem do wieży. Zatem czekał nas prysznic.
Ludzie by uniknąć przemoknięcia zbijali się w większe grupy i razem pokonywali drogę. Najlepiej w biegu, choć porywisty wiatr nieco sprawę utrudniał, więc całe przedsięwzięcie wyglądało dość komicznie. Po dotarciu do wieży nie dało się nawet ustać, rzucało wszystkimi na boki. Śmiechu co niemiara 🙂
Trochę zmoknięci, ale rozbawieni, ruszyliśmy ścieżką w lewo i tu z kolei zaczęło się błoto, które nieco utrudniało chodzenie, ale widok na klify i pobliskie wyspy Aran rekompensowały wszelkie utrudnienia.
Zmarznięci, zmoknięci i przeszczęśliwi, choć po kostki w błocie, wróciliśmy do centrum turystycznego, gdzie po obejrzeniu wystawy i krótkiego filmu o klifach udaliśmy się do kawiarni na kawę i ciacho. Czyli tradycyjnie.
Wracając na parking zauważyliśmy, że pomału wycofują ludzi, co znaczy, że będą zamykać. Poszczęściło się nam.
Było już dobrze po południu, dlatego wzdłuż Oceany wróciliśmy do cudownego Galway, z którym mamy tyle wspomnień.
Po drodze zatrzymaliśmy się na chwilę przy zamku Dunguaire, który niestety był już zamknięty, a szkoda, bo już z zewnątrz robi ogromne wrażenie.
Do Galway dojechaliśmy już po zmierzchu, ale dzięki temu mogliśmy podziwiać uliczki miasta w świetle świątecznych lampek.
Głód nam pomału doskwierał, więc udaliśmy się do restauracji serwującej świeże owoce morza w tym sławetne ostrygi. Bo to właśnie Galway słynie z Festiwalu Ostryg na których odbywa się konkurs w otwieraniu ich na czas!
Posileni, radośni i pozytywnie zmęczeni, wróciliśmy autostradą do Dublina. Tak, zdecydowanie była to udana wędrówka i myślę, że Rodzice to potwierdzą 🙂