Od naszej ostatniej wizyty w Ring of Kerry minęły dwa lata, dlatego korzystając z długiego, czerwcowego weekendu postanowiliśmy tam wrócić. Jednak w planach mieliśmy zrobić także południowo-zachodni odcinek jednej z najpiękniejszych dróg na Świecie –
Wild Atlantic Way.
Droga ta liczy 2.500 kilometrów i ciągnie się wzdłuż Oceanu na zachodnim wybrzeżu Irlandii. Nie raz już nią jeździliśmy, ale teraz mieliśmy za cel zobaczenie konkretnych miejsc. Chciałam także kupić świeżo wydany, irlandzki paszport Wild Atlantic Way, który zainspirowany podobnym z Camino de Santiago był od tygodnia dostępny w sprzedaży.
Z Dublina wyruszyliśmy z samego rana by po dwóch i pół godzinie minąć Cork i dojechać do Kinsale gdzie droga Wild Atlantic Way się zaczyna. Tam też poszliśmy na pocztę by zakupić paszporty. Pani w okienku nie bardzo wiedziała o co chodzi, ale po krótkim wytłumaczeniu wygrzebała z szuflady świeżutkie, jeszcze ciepłe, opakowane w folie paszporty. Zapłaciliśmy ( 10 € szt.) i znowu wytłumaczyliśmy Pani, że musi nam wstawić pieczątkę. Poszukała i wyciągnęła z szuflady zapakowaną szczelnie, ale z „Old Head” do którego zmierzaliśmy. Poszła na zaplecze i stwierdziła, że dopiero co je dostali, więc reszta jest jeszcze zamknięta w jakieś szafie do której nie ma dostępu. No trudno. Z tego regionu zwanego „Haven Coast” mieliśmy zebrać 12 pieczątek, co jak się później okazało wcale nie było takie łatwe, bo po pierwsze, można je dostać tylko na poczcie ( która w sobotę czynna jest zwykle do 13, a w niedzielę zamknięta) albo w Tourist Office, a po drugie większość osób w tych dwóch miejscach nie bardzo wiedziała o co chodzi. Część coś słyszała, ale każdemu z osobna musieliśmy tłumaczyć ideę kolekcjonowania pieczątek. Było to dość zabawne, bo wszyscy stwierdzili, że to dobry pomysł, ale musi jeszcze trochę czasu minąć, by sprawa zaczęła być bardziej popularna i dostępna. Koniec końców, dopiero trzeciego dnia w Dingle, Pani w centrum turystycznym doskonale wiedziała o czym mówimy i wstawiła nam odpowiednie pieczątki. Ale o tym później.
Wyszliśmy z poczty i udaliśmy się na zwiedzanie Kinsale. To urocze miasteczko o kolorowych domkach. Bardzo turystyczne, więc idąc na kawę trzeba się liczyć z kolejką czekających osób.
Z Kinsale podjechaliśmy do położonego nieopodal fortu Karola – Charles Fort, który jest najlepiej zachowanym w Europie umocnieniem bastionowym na planie gwiazdy.
I faktycznie z lotu ptaka robi ogromne wrażenie (polecam obejrzeć kilka zdjęć), ale z ziemi już na nas tak nie zachwyciło, więc udaliśmy się dalej do latarni morskiej na Old Head of Kinsale.
Miałam nadzieję, że uda nam się zwiedzić latarnię położoną na cyplu, ale niestety okazało się, że teren ten należy do prywatnego pola golfowego i bez członkostwa nie ma szans na podejście bliżej. Wielka szkoda. Skręciliśmy w bok od bramy wjazdowej i oczom naszym ukazał się niesamowity widok na klify. Piękne miejsce!
Wyżej na wzgórzu znajduje się druga latarnia morska, mniejsza i nie tak dostojna jak wspomniana wcześniej, w której znajduje się muzeum poświęcone angielskiemu parowcowi transatlantyckiemu – RMS Lusitania, który 7 maja 1915 roku został
storpedowany przez niemiecki okręt podwodny i zatonął w pobliżu przylądka Old Head. Była to największa katastrofa od czasu Titanica w której zginęło 1198 pasażerów, a ocalało 764.

Z przylądka Kinsale udaliśmy się wzdłuż drogi Wild Atlantic Way do Mizen Head, który jest najdalej wysuniętym na południowy-zachód przylądkiem Irlandii.
Przy kasie pokazałam Pani nasze paszporty, a ta uradowana, że widzi je po raz pierwszy wstawiła nam (też po raz pierwszy) pieczątkę 🙂
Na samym cyplu Mizen Head stoi latarnia morska w której mieści się niewielkie muzeum, a przechodzi się tam wiszącym mostem, który z całą pewnością robi wrażenie. Szczególnie gdy spogląda się z niego w dół, może człowiekowi zakręcić się w głowie 🙂

Obeszliśmy cały cypel i trzeba było pomału wracać bo już zamykali, a my chcieliśmy tego dnia dojechać w jeszcze jedno ważne miejsce – na wyspę Dursey na którą można się dostać tylko kolejką linową!
Jednak głód nam doskwierał i nasza nawigacja mówiła, że i tak nie zdążymy do 20, a właśnie o tej godzinie zamykali kolejkę, więc zatrzymaliśmy się w Glengarriff ( do którego wrócilimy następnego dnia ) na kolację.
Posileni i zadowoleni ruszyliśmy wzdłuż Oceanu na przylądek Dursey Sound z którego szczytu rusza kolejka wagonikowa.
Żałowałam, że nie załapaliśmy się na przejazd nad cieśniną, bo nawet z lądu widoki zachwycały, ale stwierdziliśmy, że będzie to dobra okazja, by wrócić jeszcze raz w te strony 🙂
W promieniach zachodzącego słońca udaliśmy się do miasteczka Lauragh, gdzie ugoszczeni przez uroczą Vicky spędziliśmy noc.
Rano pobudka o 7, śniadanie i krótka pogawędka z naszą gospodynią by o 8 wyruszyć na południe ponownie do Glengarriff z którego portu mieliśmy popłynąć na wyspę Garnish.
Wypłynęliśmy jako jedni z pierwszych, więc nie było jeszcze tłumu ludzi, który zobaczyliśmy w porcie po powrocie.
Na wyspę płynie się 10 minut mijając zaciekawione, leniuchujące foki.
Po dopłynięciu i opłaceniu biletów ruszyliśmy na zwiedzanie tej pięknej wyspy.
Garnish Island w 1910 roku została zamieniona w egzotyczny ogród przez bogatego biznesmena z Belfastu, Johna Annana Bryce, który z pomocą swojego wiernego ogrodnika Harolda Peto zmienił wyspę w mały raj.
Zaczęliśmy od zwiedzania domu właścicieli, który w niezmienionym stanie stoi do dziś.
Pani przewodnik prowadziła nas od pokoju do pokoju opowiadając historię wyspy i bogatych właścicieli.
Poza domem na wyspie stoi kilka innych budynków: obronna wieża Martello, wieża zegarowa, czy grecka świątynia.
Jednak mnie najbardziej zachwycił ogród włoski z altaną i sadzawką z liliami wodnymi. Urok tego miejsca potęgował widok na góry.
Wyspa Garnish to przepiękne miejsce, które trzeba zobaczyć szczególnie w czerwcu gdy kwitną rododendrony.
Tymczasem czekała na nas jedna z piękniejszych tras w Irlandii – Ring of Kerry, choć jak się później okazało Półwysep Dingle dostarczał jeszcze wspanialszych widoków.
Z Kenmare udaliśmy się na zachód by zatrzymać się na lunch w uroczym Sneem, które odwiedziliśmy dwa lata wcześniej w czasie naszej szalonej wędrówki dookoła Irlandii
https://naszawedrowka.com/2014/05/05/w-3-dni-dookola-irlandii
Ze Sneem udaliśmy się dalej drogą Wild Atlantic Way mijając po drodze mnóstwo motorów, które jechały na zjazd do Killarney 🙂
Zatrzymaliśmy się na krótki spacer w Waterville w którym można dowiedzieć się sporo o Charlie’m Chaplinie, który niegdyś bywał w tych okolicach.
Miałam nadzieję, że może jakimś cudem uda nam się załapać na statek płynący na wyspę Skellig Michael, którą planujemy zobaczyć od kilku lat, ale po drodze sprawdzając bilety online okazało się ze wszystkie miejsca są już zarezerwowane na najbliższe miesiące. A czemu? Ano temu, że na tej przepięknej wyspie na szczycie której stoi wczesnośredniowieczny klasztor (VI w.), a do którego prowadzi 600 stopni liczących 1000 lat, a którą też zamieszkują urocze ptaszki maskonury, kręcono ostatnią część „Gwiezdnych Wojen”! Dlatego teraz zjeżdżają się turyści z całego świata by zobaczyć to niesamowite miejsce. Ceny automatycznie poszły w górę i bilety trzeba rezerwować z długim wyprzedzeniem. Mam jednak nadzieję, że uda nam się kiedyś pokonać te stopnie i wejść na szczyt Skellig Michael 🙂

Mijając z daleka wyspę udaliśmy się na Valentia Island w poszukiwaniu tajemniczego miejsca o którym w pracy opowiedział mi jeden z moich pacjentów. Trochę się naszukaliśmy, ale w końcu udało nam się zobaczyć ślady łap dinozaura tetrapoda liczące 385 milionów lat!
I mimo, że na pierwszy rzut oka ciężko je zobaczyć, to dłuższym przyjrzeniu się możemy zauważyć drogę jaką pokonał prehistoryczny stwór. Niesamowite miejsce, a przy tym bardzo mało popularne.
Podjechaliśmy na chwilkę pod latarnię morską, a następnie zabrawszy dwójkę gapowiczów, Meksykankę i Irlandczyka podrzuciliśmy ich do Knight’s Town z którego mieliśmy promem przedostać się z powrotem na Ring of Kerry.
Późnym wieczorem dojechaliśmy do Milltown w którym spędziliśmy noc w kolejnym Airbnb. Zmęczenie i ilość wrażeń pomału dawało nam się we znaki, ale nie zważywszy na to udaliśmy się następnego dnia na ostatni tego dnia półwysep Dingle gdzie język irlandzki jest ciągle żywy.
Mijaliśmy przepiękne doliny, plaże i wysokie klify by minąwszy miasteczko Dingle zatrzymać się przy Beehive Huts, czyli kamiennych domkach liczących 4 tysiące lat!


Tam spotkaliśmy przesympatyczną trójkę Polaków, którzy podobnie jak my wybrali się w ten weekend na zwiedzanie zakamarków Irlandii 🙂 Ps: serdecznie pozdrawiamy!
Jednak ja nie mogłam się doczekać by na własne oczy zobaczyć miejsce, które kiedyś tak bardzo zachwyciło mnie na zdjęciach – port Dunquin. Moje marzenie się spełniło! Zobaczyliśmy i przeszliśmy zakręconą drogą w dół do malutkiego portu z którego statki zabierają chętnych na pobliskie wyspy Blasket.
Magiczne miejsce i bardzo się cieszę, że dane mi było poczuć jego magię.

Głód znowu dawał o sobie znaki, więc inną drogą wróciliśmy do Dingle by tam najeść się do syta świeżymi owocami morza i pospacerować po uliczkach tego uroczego miasteczka.


Był to nas ostatni przystanek w naszej 3 dniowej eskapadzie, który przypieczętowaliśmy pieczątkami w naszych paszportach w miejscowym Tourist Office 🙂